Przedstawienie:
Radosne dni
Autor: Samuel Beckett przedstawienia tego autora >
Reżyser: Bogdan Hussakowski przedstawienia tego reżysera >
Scenografia: Krystyna Zachwatowicz przedstawienia tego scenografa >
Obsada:
M / Komedia/: Jerzy Nowak przedstawienia >
K2 / Komedia/: Halina Kuźniakówna przedstawienia >
Winnie /Radosne dni/: Izabela Olszewska przedstawienia >
K1 /Komedia/: Zofia Niwińska przedstawienia >
Willie /Radosne dni/: Wojciech Ruszkowski przedstawienia >
* rola dublowanaOpis:
Niedawny laureat Nagrody Nobla, Samuel Beckett, staje się już powoli - podobnie jak inny wielki francuski pisarz awangardowy obcego pochodzenia Ionesco - klasykiem światowej dramaturgii. Jego "Czekając na Godota" czy "Końcówka" zajmują we współczesnej literaturze teatralnej podobnie poczesną i ugruntowaną pozycję co ionescowska "Lekcja", "Łysa śpiewaczka" lub "Krzesła"... Powoli do tych "klasycznych" wręcz utworów Becketta dołączają się i "Radosne dni", które po słynnej paryskiej prapremierze sprzed lat blisko 10 obiegły sceny całej zachodniej Europy, nigdzie chyba nie osiągając w teatrze takich wyżyn artystycznych, jak w pierwszej realizacji - znakomitej pary aktorskiej Madeleine Renauld i Jean Louis Barrault. Trafiły "Radosne dni" i do Krakowa.
I choć z recepcji wielu zawiedzionych widzów, oczekujących po spektaklu, noszącym tytuł "Radosne dni" i "Komedia", pogody i wesela, okazuje się, że trafiły przed czasem - jest rzeczą bezsporną i oczywistą, że na krakowskiej scenie musi być miejsce dla tego typu wybitnych, acz niełatwych i z pewnością elitarnych w odbiorze utworów. Ów elitaryzm nie ma, rzecz jasna, nic wspólnego z podziałem pokoleniowym. Jego jedynym wyznacznikiem jest wpływ czasu i wraz z nim modyfikacje gustów, przyzwyczajeń, tradycji. Pamiętajmy, że przed półtora wiekiem podobną reakcję wywoływał wśród paryskiej publiczności poczciwy "Hernani" Wiktora Hugo. Przezwyciężyć ów czas, potrzebny do właściwej oceny, pogłębić teatralną dojrzałość i wyrobienie szerokiej widowni można tylko i wyłącznie poprzez sceniczne prezentacje nowych, trudnych dzieł.
A zatem sam wybór pozycji, niezależnie od jej walorów filozoficzno-artystycznych, nie może w teatralnym Krakowie budzić zastrzeżeń. Podobnie, zestawienie "Radosnych dni" z "Komedią", aczkolwiek szokujące formalnie i wywołujące najwięcej kontrowersji - wydaje się pomysłem ciekawym i nie pozbawionym logiczno-merytorycznego uzasadnienia. Ta sceniczna makabreska, eksperymentalny żart formalny, nie pozbawiony racjonalistycznego jądra, tylko w zaproponowanej na krakowskiej scenie formie - skrótowej pointy "Radosnych dni" - mógł znaleźć się na "normalnej" scenie, dotrzeć do "normalnej" publiczności. A przecież warto posmakować i gorzkiego smaku nowoczesnego teatru.
Bo łączy "Komedię" z "Radosnymi dniami" nie tylko jakby treściowa kontynuacja - zamieranie świadomości z z zamieraniem życia, ale łączy też atmosfera i filozofia obu sztuk: analiza międzyludzkich stosunków, wzajemnego odniesienia kobieta - mężczyzna. Odwieczny problem walki płci, miłości, zdrady, samotności, wreszcie wszechogarniającego sferę ludzkiego życia seksu, który - jak chce pisarz - i po śmierci kieruje gasnącą świadomością, zamierającym ludzkim mózgiem.
Oto i wkraczamy w meritum pozbawionych z pozoru treści "Radosnych dni". Ten wielki sceniczny monolog (ważka rola niemal przez cały czas spektaklu niewidocznej drugiej osoby dramatu to rola prawie niema), stanowi wnikliwe, jakże precyzyjne studium przemijania ludzkiego życia, studium starzejącej się kobiety. Jej obsesji, jej zmagań z zamierającą kobiecością, jej despotyzmu, osamotnienia, nadziei i żałosnego optymizmu; jej upartej walki o utrzymanie się na powierzchni życia. Teatr wielkiej metafory Becketta-symbolisty, teatr pozornego absurdu staje się oto nagle - przy głębszym wczuciu się w błahy z pozoru, niekiedy wręcz naiwny, tekst sztuki - teatrem realistycznym, psychologicznym, filozoficznym. Teatrem, jakże głęboko - humanistycznym. Nie darmo krytyka francuska przyrównuje Becketta do Ajschylosa. Jest bezsprzecznie w "Radosnych dniach" (jak i w innych sztukach francuskiego Irlandczyka) powiew wielkich antycznych tragedii, symboliczny obraz odwiecznego losu człowieka.
W prostych, bełkotliwych słowach, w urywanych zdaniach, powtórzeniach i refrenach Winnie, w jej zwykłych codziennych czynnościach odczytujemy jakże wiele problemów współczesnego świata, współczesnej ludzkości, współczesnej kobiety. Kobiecość to podstawowy element, który emanuje z postaci Winnie, choć tak żałośnie - poprzez "wsysanie" w ziemię - pozbawionej stopniowo wszystkich atrybutów niewieściego wdzięku. Każdym słowem, każdą najdrobniejszą czynnością potwierdza ona cechy swej płci, dramatyczne dążenie do zachowania swego kobiecego ja.
W cieniu owego psychologicznego studium, które wykwitnąć mogło tylko w obecności choćby nawet niewidocznego partnera, szkicuje Beckett drugą sylwetkę: mężczyzny. Ów człowiek-robak, zagrzebany w ziemnej norze (czytaj: w kołowrocie codziennych trosk i obowiązków?), swym finalnym dążeniem do tkwiącej po szyję w ziemi Winnie (a może do leżącego obok niej pistoletu? - ani autor, ani reżyser nie dają na to pytanie odpowiedzi) udramatycznia nagle w wielkim skrócie pozbawioną, tradycyjnej fabuły sztukę, pointuje ją.
Ta końcowa scena to jeden z najsilniejszych obrazów scenicznych teatru XX wieku. I w kontekście wielkiego emocjonalnego napięcia widza zdecydowane przestawienie jego wyobraźni na nową formę - w ustawionej przez reżysera bezpośrednio jako ciąg dalszy sztuki, "Komedii" - może stanowić pewien zgrzyt, pewien, także psychologiczny, dysonans.
Są "Radosne dni" wielką rehabilitacją aktora w teatrze. Aktora i jego słowa. W sytuacji, gdy przez dwie godziny na scenie "nic się nie dzieje", w sytuacji gdy aktor (aktorzy: "Komedia") gra tylko twarzą - jego mimika (lub całkowity brak mimiki: Komedia!), jego głos, wypowiadane przezeń słowa urastają do rangi najważniejszej. I raz jeszcze okazało się, że sztuka aktorska pokonać zdoła wszystkie przeszkody wszystkie ograniczenia, że podbudowana słowem żyje pełnią scenicznego życia.
Oczywiście, dzięki poprowadzeniu aktorów przez reżysera: Bogdana Hussakowskiego, Izabela Olszewska potraktowała swą rolę jakby nieco z dystansu. Ucharakteryzowana w sposób dość wyrazisty, momentami twarzą swą przypominającą maskę klowna, świadomie chyba odcina się od tragicznego uogólniającego komentarza "Radosnych dni". W tej koncepcji jest jednak doskonała. Jej wyrafinowana sztuka aktorska jest zarazem przykładem szlachetnej prostoty. Dzięki niej - brzmi to nieco paradoksalnie - w tej "czarnej" sztuce doszukać się możemy nut optymizmu i iskierki... nadziei. Wojciech Ruszkowski umiał wykorzystać sekundy swej obecności na scenie i bez reszty zawładnąć widownią - kilku zaledwie gestami, paru wypowiedzianymi zdaniami. To zestawienie dwu świetnych aktorskich kreacji - maksi i mini w swych rozmiarach, to jeszcze jedna beckettowska lekcja teatru.
Podobnej lekcji dostarczają widzom realizatorzy "Komedii". Najwyższe słowa uznania należą się trójce: Halinie Kuźniakównie, Zofii Niwińskiej i Jerzemu Nowakowi nie tylko za samozaparcie (malowane na czarno twarze, zabójcze dla oczu migające ostre światła punktowych reflektorów), ale przede wszystkim za artystyczne i emocjonalne efekty, jakie osiągają tylko i wyłącznie - głosem przy kamiennych twarzach-maskach. Wielce to ciekawa teatralna robota.
I wreszcie do artystycznej rangi przedstawienia przyczynia się walnie oprawa plastyczna Krystyny Zachwatowicz - barwna, radosna, skąpana w pełnym słońcu w pierwszej sztuce i żałobno-katakumbowa w drugiej. Silne efekty dźwiękowe (dzwonki) i świetlne uzupełniają to równie trudne, co interesujące przedstawienie. Nie licząc arii z "Wesołej wdówki", która - o przekoro Becketta! - stanowi tło muzyczne dramatycznego zakończenia "Radosnych dni".
Tych wszystkich, którzy nie dotrwali do końca przedstawienia, gorąco namawiam do powtórnej wizyty na beckettowskich sztukach. Naprawdę opłaca się czasem popracować trochę w teatrze - głową i sercem. Same "Wesołe wdówki", nawet bawiąc chwilowo - nie pozostawią nam niczego do myślenia, nie wzbogacą ani na jotę naszych przeżyć. Nie pomogą odnaleźć się w również przecież niełatwym i nie zawsze zrozumiałym współczesnym świecie. Beckett i krakowskie przedstawienie jego sztuk w jakimś stopniu rolę tę na pewno spełniają.”
Krystyna Zbijewska, Radzę powrócić!, Dziennik Polski 1972, nr 86.
(…) Oto "Komedia" w wykonaniu zespołu studentów kanadyjskich. Troje bohaterów, "uwięzionych" na scenie, powtarza swoje kwestie kolejno na sygnał - przez blisko cztery godziny, dopóki nie wyjdzie ostatni widz. Powtarzają w kółko banalną - ale zarazem jakże ludzką - historię narastania obcości i umierania miłości w gronie trojga zmęczonych życiem ludzi. Powtarzają w różnych tonacjach: skargi, pretensji, wyrzutu, lirycznego wspomnienia itp. Historyjka budzi w widzu różne reakcje, w zależności od kolejnej "tury" tekstu: od śmiechu, przez zadumę i współczucie po rosnącą złość lub znudzenie. Widzowie opuszczają salę w zależności od swoich predyspozycji psychicznych, poczucia humoru i innych atrybutów, przysługujących odbiorcy nie tyle "kulturalnemu", ile świadomemu. I takie jest bodaj założenie Becketta (podobnie wyglądało eksperymentalne paryskie przedstawienie "Komedii"). Nieco inaczej sprawa się ma z "Radosnymi dniami": to oparta na powtarzalności, ale w sumie zamknięta całość o precyzyjnej konstrukcji. Opowiada o ludzkiej samotności, wyobcowaniu, o dramacie upływu czasu, okrucieństwie i litości, o granicach zdolności odczuwania cierpienia, buntu i przystosowania się do nieuchronnego. Obie sztuki - jak zawsze u Becketta - są bardzo "dosłowne", i zarazem symboliczne, nawet - jak chcą niektórzy - w nowoczesny sposób "metafizyczne".(…).
(…) "Radosne dni" mają piękną scenografię Krystyny Zachwatowicz. W tej pięknej scenografii - przy dość miernej, a czasami wątpliwej inwencji reżysera - zmaga się dzielnie na zasadzie niemal monodramu jej partner, Wojciech Ruszkowski - Willie jest tylko sekundantem) ze swoją rolą Izabela Olszewska. I niezależnie od wszystkiego, jest to bardzo interesująca, miejscami - wręcz znakomita kreacja, wymagająca zresztą ogromnego wysiłku, koncentracji i wysokiego kunsztu. Nawet najdrobniejsze gesty Olszewskiej są przemyślane, precyzyjne, ludzkie i wzruszające. Nie bardzo natomiast rozumiem niektóre pomysły reżysera, np. okadzanie publiczności jakimiś wonnościami, które osoby co wrażliwsze mogą przyprawić o małe sensacje.(…).
Jan Pieszczachowicz, Publiczność niekulturalna, Echo Krakowa 13.03.1972.
Video
Animacje kostiumów